Dokładnie. Ingrid stworzyła bardzo naturalny image, nie chciała wyglądać jak lalka z kreseczkami zamiast brwi. Miała wyjątkowo grube brwi, a kiedy przyjechała do Hollywood Selznik, powiedział jej żeby je zdepilowała, ale tego nie zrobiła. I dobrze ;)
Można powiedzieć, że "wyczuła" trend na odchodzenie od koszmarnie cienkich i nienaturalnie wygiętych brwi, potem coraz więcej aktorek miało grube brwi, a mimo to uchodziły za piękności np. Audrey Hepburn czy Ali MacGraw.
Uroda Marilyn Monroe jest przereklamowana. Moim zdaniem najpiękniejszą kobietą epoki klasycznego Hollywood była Grace Kelly. W "Oknie na podwórze" wręcz nie można oderwać od niej wzroku. Modelowy kanon kobiecego piękna, niesamowicie subtelna uroda......
Każdy ma swoje preferencje, dla mnie (jeśli chodzi o aktorki tej klasycznej ery) niezaprzeczalnym ideałem jest Jennifer Jones. Mogę na okrągło oglądać filmy z jej udziałem, a w takim "Gone to Earth" z 1950 (w technicolorze) jest wręcz urzekająca.
Do mnie zimna uroda Grace Kelly w ogóle nie przemawia. Liz Taylor jest moim numerem 1. Na jej Kleopatrę patrzyłam jako dziecko z rozdziawioną buzią. No i te fiołkowe oczy...
Dla mnie (to moja prywatna opinia) jest tylko jedna bogini, Jennifer Jones; pozostałe to mogą być co najwyżej jej aniołkami.
Z aktorek lat 50. i 60. mogę wyróżnić: Elizabeth Taylor, Suzanne Pleshette czy Elsę Cárdenas. A z naszych rodzimych najbardziej przypadła mi do gustu Lidia Korsakówna.
W ogóle mi się ta baba nie podobała. taka peerelowska sprzedawczyni Społem bardziej ona była. M.M. najładniejsza.